Czy wszystko można sprzedać?

Za kilka dni Święta, a widząc co się dzieje w sklepach, łatwo wyciągnąć pewien mało optymistyczny wniosek. Mianowicie, że wszystko można sprzedać. Tak, na wszystko i w zasadzie w każdej chwili można znaleźć nabywcę. Tacy już jesteśmy my, kupujący. Tacy już są oni, sprzedający. Kolejna nowość, jeszcze lepsza promocja i kto by się przejmował, czy ten zakup jest nam potrzebny? Kupimy, bo tak nas zachęcili i przekonywali w reklamie.

Te wszystkie długie alejki sklepowe, pełne różnorodnych towarów, te promocje i okazje… Po prostu nie da się wyjść z pustym koszykiem.
Źródło: depositphotos.com

Skąd w ogóle zaatakowała mnie taka refleksja? Myśl o tym, że wszystko można sprzedać, wpadła mi do głowy, kiedy w tygodniu poprzedzającym Dzień Wszystkich Świętych, w jednym ze sklepów należącym do dużej sieci handlowej, zobaczyłem pracowników tego sklepu ustawiających ozdoby bożonarodzeniowe obok zniczy i kwiatów przeznaczonych na wspomnienie tych, których już z nami nie ma. Z jednej strony ludzie kupują więc znicze i w jakiś sposób przeżywają nadchodzące „święto zmarłych”, a z drugiej strony myślami są już przy choinkowych bombkach i innych tego typu rzeczach. Może nie chodzi więc o przeżywanie, ale o kupowanie? Teraz, w tygodniu przed Bożym Narodzeniem, tym bardziej w sklepach trwa gonitwa – do Świąt coraz bliżej, trzeba więc kupić to, tamto i wszystko inne. Bo im bliżej Świąt, tym większe kolejki, bo niedługo towar się skończy, bo dla mnie zabraknie, bo nie zdążę z zakupami… ale czy te zakupy są nam niezbędne? Wszystkie małe, kolorowe ozdoby, zupełnie nieprzydatne upominki, kolejna nowość na ten sezon – czy to wszystko jest nam potrzebne? Zamiast skupić się na Świętach, na rodzinie i na wspólnie spędzonym czasie, skupiamy się na kupowaniu. Bo potrzeba nam serwetek z najnowszym, świątecznym wzorem na stół wigilijny, bo bez tego plastikowego renifera, który stanie na komodzie, święta się nie odbędą, bo siódma już, sztuczna choinka, wielkości kubka od kawy sprawi, że Święta będą bardziej radosne. Czy na pewno?

Wszystko kupię

Narzekam, wiem, że narzekam i pewnie dostanę od czytelników za to po głowie, ale skąd u nas taka gonitwa w kupowaniu? Tak sobie myślę, że to chyba substytut pierwotnych instynktów. No nie da się ukryć, że instynkty przodków również dzisiaj mają na nas wpływ i wykorzystujemy je także w projektowaniu – np. kolor czerwony, instynktownie odbierany jako zagrożenie, zaś przez to łatwo zauważalny, używamy do wielkich kompozycji, krzyczących „promocja” i „wyprzedaż”. A jakie instynkty mam na myśli, mówiąc o szaleńczym kupowaniu? Instynkty łowcy i zdobywcy. Tak, kiedyś człowiek, żeby przetrwać musiał polować, zdobywać, walczyć i być przy tym lepszym od innych łowców i zdobywców. Dzisiaj nie musimy przecież polować, co więcej, gdybyśmy zamiast iść do sklepu po kurczaka z lodówki, wybrali się zapolować na kury w pobliskiej wiosce, moglibyśmy tylko przysporzyć sobie problemów. Zatem upraszczając zostaliśmy pozbawieni możliwości łowienia i zdobywania. Co więc robimy? Pracujemy, zdobywamy pieniądze, zdobywamy nagrody, zdobywamy coraz to lepsze stanowiska, a potem idziemy do sklepu i kupujemy – łowimy okazje, łowimy nowości, łowimy produkty, mające nam dać prestiż i poważanie. I czujemy się jak zdobywcy, jak nasi przodkowie, którzy tysiące lat temu upolowali jelenia. Tylko czy rzeczywiście jesteśmy zdobywcami? Czy kupując kolejną nieprzydatną rzecz faktycznie jesteśmy jak pradawny łowca, który polował, by przeżyć?

Wszystko sprzedam

Reklamy atakują nas z każdej strony. Warto tylko się zastanowić, czy są skierowane rzeczywiście do nas.
Źródło: depositphotos.com

O tym, że kupujemy wszystko bez opamiętania, doskonale wiedzą specjaliści do spraw reklamy. Wiedzą, że jako społeczeństwo się bogacimy, więc chętniej wydajemy pieniądze. Wiedzą też o tym, że te pieniądze często wydajemy na rzeczy, które raczej nie są nam tak bardzo niezbędne do życia. I tak naprawdę tu dopiero zaczyna się właściwy temat, czyli refleksja, czy wszystko można sprzedać. Marketingowcy wszelkiej maści wiedzą, jak zareklamować dany produkt i jak poprowadzić jego sprzedaż, by ten rzeczywiście został kupiony. Projektowanie graficzne jest zaledwie częścią tej całej układanki – grafik odpowiada za to, by rzecz była estetyczna, zachęcała wizualnie i spełniała oczekiwania potencjalnego odbiorcy. W tym kontekście zadania projektanta i marketingowca trochę się wzajemnie przenikają, bo oboje pracują nad tym, by produkt był w stanie zainteresować klienta, żeby był wygodny w użyciu, jasno przedstawiał informacje i budził określone emocje oraz odczucia. Tylko że praca marketingowca w pewnym momencie idzie dalej i przestaje odpowiadać na zapotrzebowania, ale też zaczyna je tworzyć. Spójrzmy na reklamy telewizyjne i radiowe – dziesiątki chorób i dolegliwości, które całkowicie uniemożliwiają normalne życie. Tylko po co nam lekarz? Wystarczy kolejny, najnowszy lek dostępny bez recepty. Choroba, o której jeszcze wczoraj nie wiedzieliśmy? Żaden problem. Ekspert z reklamy wyjaśni nam, że możemy ją błyskawicznie wyleczyć. Wspaniały, przecudowny komplet garnków, reklamowany przez tego tam aktora, a który kosztuje tyle, co 15-letni, używany samochód? Oczywiście, że jest nam potrzebny, by kuchnia, która od lat domaga się remontu, była lepszym miejscem. Nie mamy tyle gotówki, by kupić te garnki? No przecież można wziąć kredyt, to nic, że jeszcze dzisiaj rano nie chcieliśmy brać kolejnego kredytu, bo spłacamy poprzedni, wzięty na pościel ze magicznej wełny wielbłądów żyjących w dorzeczu Eufratu. A do tego kredytu może jeszcze ubezpieczenie? Kto wie, czy za miesiąc nic się nam nie przytrafi, lepiej dmuchać na zimne. No i za drobną dopłatą w gratisie niesamowita książka kucharska, która w księgarni kosztuje 50zł, ale my o tym nie wiemy, więc zupełnie gratis zapłacimy za nią ratalnie, łącznie 180zł. To może najnowszy model smartfona? W sumie mam już nowy smartfon, kupiony pół roku temu, no ale ten jest jeszcze nowszy, jeszcze lepszy, bardziej prestiżowy. No i mieli taką fajną kampanię w internecie.

Przykładów można mnożyć. Prawda jest jednak taka, że specjaliści od reklamy są w stanie sprzedać nam wszystko. Można stworzyć produkt, można stworzyć na niego zapotrzebowania, można zwyczajnie wmówić ludziom, że jest im to potrzebne, że bez tego życie nie ma sensu. Ludzie i tak kupią, prędzej, czy później. Oczywiście, że w praktyce to nie jest takie proste, potrzebne są głębokie analizy, kosztowne badania, skomplikowane plany sprzedaży, sprytne i ryzykowne zagrania, oraz odrobina zwykłego szczęścia. Nie wystarczy stanąć na ulicy i wyjąć tabliczkę z napisem „sprzedam”. Trzeba odpowiednio opracować plan działania i próbować polować na nabywców, jak kiedyś łowca polował na swoje ofiary. Powstało wiele książek o sprytnych sztuczkach w marketingu. Książek o tym, co zrobić, by sprzedać. Odpowiednio zachęcić, zmotywować potencjalnego klienta, przedstawić mu korzyści płynące z zakupu. I to jest oczywiście bardzo przydatne w codziennym życiu i pracy, ale nie mówię o sprzedawaniu wartościowych usług i towarów. Mówię o galopującym konsumpcjonizmie, który nami kieruje. Ale kto jest bardziej winny? Błyskotliwi marketingowcy, którzy chytrze wykorzystują sztuczki psychologiczne, czy my, którzy dajemy uwieść się pięknym hasłom reklamowym?